Alicja
Barwicka
Nie każdy
zostanie lekarzem, ale większość z nas chciała leczyć „od zawsze”. Przez lata
zmieniali się adresaci procedur terapeutycznych, ale chęć niesienia pomocy
raczej nie przemijała. Najpierw leczyliśmy misie, lalki i wszelkiego rodzaju
przytulanki. Mieliśmy swoje stetoskopy, z poważnymi minami osłuchiwaliśmy więc
serc niezależnie od ich lokalizacji, bez zbędnej zwłoki stawialiśmy
diagnozy i najczęściej jeszcze podczas
tej samej wizyty przechodziliśmy do leczenia. Nasze misie musiały pić syropki,
łykać tabletki, ale szybko dochodziliśmy do wniosku, że pełny sukces terapii
będzie możliwy dopiero po zastosowaniu bardziej radykalnych metod. Będąc
osobami żądnymi sukcesu kłuliśmy swoich pacjentów informując ich o konieczności
bycia dzielnym podczas szczepienia lub zastrzyku, a w razie potrzeby
operowaliśmy co się dało. Liczył się cel, więc nie przywiązywaliśmy specjalnej
wagi do jakości życia pacjenta, za to wszystkie te działania dawały nam wiele
radości i potęgowały wiarę we własne możliwości. Kochaliśmy tych pacjentów
bezgranicznie, walczyliśmy o ich byt niestrudzenie, czego dowody nieraz po
wielu latach można znaleźć na niejednym strychu. Z czasem poszerzaliśmy
zdobywanie wiedzy medycznej lecząc sobie tylko znanymi metodami domowe koty,
psy, czy króliki. Ci o większych niż przeciętne potrzebach poznania fizjologii
brali się za doświadczenia nie zawsze przestrzegając zasad regulujących prawną
ochronę zwierząt. Rezultaty naszych działań bywały różne, nie zawsze napawały
nas dumą, często wręcz głęboką frustracją. Wszystkie te doświadczenia jednak
procentowały ucząc nas (co prawda na błędach) trudnej sztuki wyboru pomiędzy
poznaniem prawdy, a zadaniem bólu. Najtrudniej było leczyć ludzi, bo chociaż
mierzenie temperatury, czy posłuchanie jak bije serce dawało mnóstwo
satysfakcji, to widywaliśmy chore osoby, które pomimo przekazywanej im
informacji, że „już się nie bawimy w chorowanie”, wcale nie zdrowiały, nie
chciały rozmawiać i śmiać się. To dawało nam dużo do myślenia i budowało
pokłady niezbędnej w przyszłym zawodzie pokory. Mimo wielu niepowodzeń nie
zamierzaliśmy się poddawać. Bywały oczywiście inne pokusy przyszłych zawodowych
karier. Ale najczęściej miały charakter incydentalny. Kiedy przyszło co do
czego rezygnowaliśmy z pojawiających się chwilowych planów studiowana chemii,
czy historii sztuki i wybieraliśmy to, co tkwiło w nas od dzieciństwa. Potem
było już z górki. Trzeba było tylko ukończyć sześcioletnie studia medyczne,
odbyć staż i co najmniej pięcio – sześcioletni czas poświęcić nauce i praktyce
ukierunkowanej na zdobycie specjalizacji. Po tym okresie okazało się, że w
międzyczasie nauka szybko poszła do przodu i nasza wiedza w pewnej części
wymaga już aktualizacji. I tak się dzieje nieprzerwanie, stąd potrzeba
nieustannego uczestnictwa w naukowych konferencjach, sympozjach i kursach
doskonalących nasze zawodowe umiejętności. Ponieważ to nasze bezpieczeństwo
zawodowe, więc koszty z tym związane
ponosimy sami i dlatego w czasie wolnym
by na to wszystko zarobić zajmujemy się diagnostyką i leczeniem…