niedziela, 14 czerwca 2020

SPOKOJNIE, TO TYLKO GRYPA

Alicja Barwicka
Jesteśmy w dobie kolejnej epidemii w dziejach ludzkości. Chociaż wszystkie co jakiś czas się powtarzają, to chyba najczęściej mamy jednak do czynienia z cyklicznym uderzeniem grypy, a jedno z  największych miało miejsce nie tak dawno, bo około 100 lat temu. Tym samym jesteśmy bezpośrednimi potomkami naszych pradziadków, osób o szczególnie silnych organizmach, których hiszpanka nie pokonała. O epidemiach grypy mówi wiele źródeł historycznych. Zachowały się liczne zapiski  dotyczące wielkich pandemii z XVIII i XIX wieku. W latach 1781-1782 grypa wybuchła w Rosji (stąd nazwa epidemii la Russe), szybko ogarnęła całą Europę i przeniosła się do obu Ameryk. Chorowały dziesiątki milionów ludzi. Masowość zachorowań wiązała się niewątpliwie ze wzrostem gęstości zaludnienia i postępem w komunikacji. Ta epidemia zapowiadała równocześnie błyskawiczne rozprzestrzenianie się chorób w kolejnych stuleciach. W XIX wieku epidemie grypy wybuchały dziewięciokrotnie, te o największym zasięgu dotyczyły lat 1830-1831, 1833, 1847 i 1889-1890, przy czym ostatnia przybrała niespotykane wcześniej rozmiary i została nazwana epidemią azjatycką. W październiku 1889 roku pojawiła się na Kaukazie, a do grudnia tego roku objęła obie Ameryki i Australię. Wszędzie obserwowano ogromną liczbę zachorowań, w niektórych europejskich miastach chorowała nawet połowa populacji. Tak naprawdę nawet te największe epidemie grypy z przełomu XIX i XX wieku nie przerażały ludzi tak bardzo jak dżuma, cholera czy tyfus plamisty, które to choroby oznaczały nieodwołalną śmierć. Grypa była początkowo traktowana jak choroba płuc, przejściowa gorączka, może trochę poważniejsza niż przy zwykłej infekcji. Leczono ją środkami napotnymi, nieraz ziołami przeczyszczającymi, ale przede wszystkim zalecano chorym stawianie rozgrzewających baniek i pozostanie w łóżku do czasu ustąpienia gorączki i kaszlu. Antybiotyki skuteczne w likwidowaniu powikłań wprowadzono do lecznictwa dopiero po 1944 roku.
Kiedy wybuchła największa we współczesnej historii pandemia grypy, od kilku lat trwała I wojna światowa, społeczne niepokoje w Rosji przerodziły się w rewolucję lutową i październikową, a do odzyskania niepodległości przez Polskę pozostało kilka miesięcy. Wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczonych w stanie Kansas i to stamtąd (a nie z Hiszpanii) grypa nazwana hiszpanką wyruszyła na podbój całego świata. Pierwszy sygnał alarmowy o masowym zabójcy zbagatelizowano. Być może stało się tak, bo pochodził od prowincjonalnego lekarza, w dodatku cywila. Doktor Loring Miner z hrabstwa Haskell County w stanie Kansas już w lutym 1918 roku donosił lokalnym władzom sanitarnym o wystąpieniu choroby gwałtownie atakującej miejscowych mieszkańców skarżących się na silne bóle głowy i mięśni, wysoką gorączkę oraz kaszel. Ponieważ zapadali na nią przede wszystkim ludzie młodzi i silni, a choroba najczęściej kończyła się zgonem, Miner uznał, że nie jest to zwyczajna grypa, jednak jego raport pozostał bez odpowiedzi. Ponieważ chorych było coraz więcej, lekarz wysłał do United States Public Health Service informację o wybuchu epidemii. Tu również nie okazano większego zainteresowania, ale informację o pojawieniu się choroby i jej przebiegu wydrukowano w wiosennym „Public Health Report”. Mniej więcej w tym samym czasie do fortu Camp Funston położonego na drugim krańcu tego samego stanu Kansas zaczęli zjeżdżać rekruci. Musieli być wśród nich także mieszkańcy Haskell County. Na powierzchni ośmiu kilometrów kwadratowych w zbudowanych naprędce 1400 barakach skoszarowano 56 tysięcy ludzi. 4 marca 1918 roku obozowy lekarz odnotował pierwsze zachorowanie u kucharza Alberta Gitchella, który zgłosił się z temperaturą 39,5oC. W kolejce już czekali następni chorzy: kapral Lee Drake i sierżant Adolph Hurby. U wszystkich występowały te same grypowe objawy. W ciągu kolejnej doby do wojskowego lazaretu przyjęto 522 mężczyzn, a po trzech tygodniach ta liczba jeszcze się podwoiła. Mimo iż pacjenci byli młodzi i silni, śmiertelność sięgała 20%. Co gorsza, prawie identyczne liczby chorych i zmarłych odnotowało dowództwo pobliskiej bazy wojskowej w Fort Riley. Podniesiono alarm, ale dowódca obu baz generał Leonard Wood nie miał pojęcia, co robić. Z kłopotu wybawił go rozkaz. Front w Europie potrzebował nowych posiłków, więc w tej sytuacji nikt nie zawracał już sobie głowy pospolitą (jak sądzono) grypą, chociaż tym razem o wyjątkowo ciężkim przebiegu. I tak wirus grypy płynął przez Atlantyk razem z amerykańskimi żołnierzami, którym postawiono zadanie wspierania europejskich sojuszników na frontach I wojny światowej. Tylko na pokładzie jednego ze statków płynących do Francji z oddziałem skoszarowanym wcześniej w Camp Funston zachorowało trzydziestu sześciu, a zmarło sześciu żołnierzy. Kiedy w kwietniu 1918 roku wirus wraz z tysiącami Amerykanów zakończył podróż przez Atlantyk i dotarł do francuskiego Brestu, było już tak wielu chorych, że brakowało miejsc w lazaretach. Wyprawy do Europy nie przeżyło 114 tysięcy amerykańskich żołnierzy, przy czym aż 43 tysiące zmarło z powodu grypy. A kiedy już wirus dotarł do Europy…. Cdn…