Alicja Barwicka
Jesteśmy w dobie kolejnej epidemii w dziejach
ludzkości. Chociaż wszystkie co jakiś czas się powtarzają, to chyba najczęściej
mamy jednak do czynienia z cyklicznym uderzeniem grypy, a jedno z największych miało miejsce nie tak dawno, bo
około 100 lat temu. Tym samym jesteśmy bezpośrednimi potomkami naszych
pradziadków, osób o szczególnie silnych organizmach, których hiszpanka nie
pokonała. O epidemiach grypy mówi wiele źródeł historycznych. Zachowały
się liczne zapiski dotyczące wielkich
pandemii z XVIII i XIX wieku. W latach 1781-1782 grypa wybuchła
w Rosji (stąd nazwa epidemii la Russe), szybko ogarnęła całą
Europę i przeniosła się do obu Ameryk. Chorowały dziesiątki milionów
ludzi. Masowość zachorowań wiązała się niewątpliwie ze wzrostem gęstości
zaludnienia i postępem w komunikacji. Ta epidemia zapowiadała
równocześnie błyskawiczne rozprzestrzenianie się chorób
w kolejnych stuleciach. W XIX wieku epidemie grypy wybuchały
dziewięciokrotnie, te o największym zasięgu dotyczyły lat 1830-1831, 1833,
1847 i 1889-1890, przy czym ostatnia przybrała niespotykane wcześniej
rozmiary i została nazwana epidemią azjatycką. W październiku 1889
roku pojawiła się na Kaukazie, a do grudnia tego roku objęła obie Ameryki
i Australię. Wszędzie obserwowano ogromną liczbę zachorowań,
w niektórych europejskich miastach chorowała nawet połowa populacji. Tak naprawdę nawet te największe epidemie grypy z przełomu
XIX i XX wieku nie przerażały ludzi tak bardzo jak dżuma, cholera czy
tyfus plamisty, które to choroby oznaczały nieodwołalną śmierć. Grypa była
początkowo traktowana jak choroba płuc, przejściowa gorączka, może trochę
poważniejsza niż przy zwykłej infekcji. Leczono ją środkami napotnymi, nieraz
ziołami przeczyszczającymi, ale przede wszystkim zalecano chorym stawianie
rozgrzewających baniek i pozostanie w łóżku do czasu ustąpienia
gorączki i kaszlu. Antybiotyki skuteczne w likwidowaniu powikłań
wprowadzono do lecznictwa dopiero po 1944 roku.
Kiedy wybuchła największa we współczesnej
historii pandemia grypy, od kilku lat trwała I wojna światowa, społeczne
niepokoje w Rosji przerodziły się w rewolucję lutową
i październikową, a do odzyskania niepodległości przez Polskę
pozostało kilka miesięcy. Wszystko zaczęło się w Stanach Zjednoczonych
w stanie Kansas i to stamtąd (a nie z Hiszpanii) grypa
nazwana hiszpanką wyruszyła na podbój całego świata. Pierwszy sygnał
alarmowy o masowym zabójcy zbagatelizowano. Być może stało się tak, bo
pochodził od prowincjonalnego lekarza, w dodatku cywila. Doktor Loring
Miner z hrabstwa Haskell County w stanie Kansas już w lutym 1918
roku donosił lokalnym władzom sanitarnym o wystąpieniu choroby gwałtownie
atakującej miejscowych mieszkańców skarżących się na silne bóle głowy i mięśni,
wysoką gorączkę oraz kaszel. Ponieważ zapadali na nią przede wszystkim ludzie
młodzi i silni, a choroba najczęściej kończyła się zgonem, Miner
uznał, że nie jest to zwyczajna grypa, jednak jego raport pozostał bez
odpowiedzi. Ponieważ chorych było coraz więcej, lekarz wysłał do United States
Public Health Service informację o wybuchu epidemii. Tu również nie
okazano większego zainteresowania, ale informację o pojawieniu się choroby
i jej przebiegu wydrukowano w wiosennym „Public Health Report”. Mniej
więcej w tym samym czasie do fortu Camp Funston położonego na drugim
krańcu tego samego stanu Kansas zaczęli zjeżdżać rekruci. Musieli być wśród
nich także mieszkańcy Haskell County. Na powierzchni ośmiu kilometrów
kwadratowych w zbudowanych naprędce 1400 barakach skoszarowano 56 tysięcy
ludzi. 4 marca 1918 roku obozowy lekarz odnotował pierwsze zachorowanie
u kucharza Alberta Gitchella, który zgłosił się z temperaturą 39,5oC. W kolejce już czekali następni chorzy:
kapral Lee Drake i sierżant Adolph Hurby. U wszystkich występowały te
same grypowe objawy. W ciągu kolejnej doby do wojskowego lazaretu przyjęto
522 mężczyzn, a po trzech tygodniach ta liczba jeszcze się podwoiła. Mimo
iż pacjenci byli młodzi i silni, śmiertelność sięgała 20%. Co gorsza,
prawie identyczne liczby chorych i zmarłych odnotowało dowództwo
pobliskiej bazy wojskowej w Fort Riley. Podniesiono alarm, ale dowódca obu
baz generał Leonard Wood nie miał pojęcia, co robić. Z kłopotu wybawił go
rozkaz. Front w Europie potrzebował nowych posiłków, więc w tej
sytuacji nikt nie zawracał już sobie głowy pospolitą (jak sądzono) grypą,
chociaż tym razem o wyjątkowo ciężkim przebiegu. I tak wirus grypy
płynął przez Atlantyk razem z amerykańskimi żołnierzami, którym postawiono
zadanie wspierania europejskich sojuszników na frontach I wojny światowej.
Tylko na pokładzie jednego ze statków płynących do Francji z oddziałem
skoszarowanym wcześniej w Camp Funston zachorowało trzydziestu sześciu,
a zmarło sześciu żołnierzy. Kiedy w kwietniu 1918 roku wirus wraz
z tysiącami Amerykanów zakończył podróż przez Atlantyk i dotarł do
francuskiego Brestu, było już tak wielu chorych, że brakowało miejsc
w lazaretach. Wyprawy do Europy nie przeżyło 114 tysięcy amerykańskich
żołnierzy, przy czym aż 43 tysiące zmarło z powodu grypy. A kiedy już wirus
dotarł do Europy…. Cdn…